„- Pierwsze pytanie… czy pan nas słyszy? / – Tak (brawa) / – Jak się nazywa miasto, nad Wisłą i podpowiem, że nazwa pochodzi od imienia władcy, który zostawił Polskę murowaną? / – Jakie miasto? / – To ja się pytam, jakie. / – A to ja nie wiem. / Gdzieś w tle: Panie Kazimierzu, gdzie są klucze? / – Proszę nie podpowiadać. / – Kluczbork. / – Prawidłowa odpowiedź: Kazimierz.”
Po krótkim namyśle i my doszliśmy do wniosku, że jedyną prawidłową odpowiedzią na długi weekend jest ten sam Kazimierz. Dolny nad Wisłą. Pogoda była jak drut, choć rano parowało nam jeszcze z buź, a nad Wisłą unosiły się kłęby mgły. Zaliczyliśmy wszystkie główna atrakcje. Klasztor Franciszkanów, Synagogę, wąwozy, ruiny zamku, rynek, drożdżowe koguty i Cygankę. To znaczy, w pewnym sensie, ona zaliczyła mnie. Na szczęście koszt był niewielki. Policzyliśmy to na poczet opłaty klimatycznej i biletów na Górę Trzech Krzyży, na którą weszliśmy za frajer, bo bileterka miała wolne przez ten jeden dzień w roku. Cyganka mówiła, że ta kasa, co to ją w rękaw sprytnie zwinęła do Boga poszła. Nie wiem do tej pory którego, ale niech jej będzie. Wywróżyła, że spotkam Stanisława i Jana. I to była prawda! Następnego dnia spotkałam przypadkiem Asię z Maćkiem i ich synów Jaśka i Staszka.
No i jak tu Cygance nie wierzyć…